środa, 29 lutego 2012

Ciasteczka owsiane po raz pierwszy i rewolucja Jamie'go

Lubię  wspólne wieczory. Często wyglądają one podobnie, ale i tak wcale mi się nie nudzą. 
Serial, herbatka, ukochane ramie, które czule obejmuje i kolacyjne smakołyki....
Jeśli tylko mam na to czas, staram się przygotować coś dobrego na kolację. Zazwyczaj jest to coś na słodko i z owocami- np. pieczone jabłka, owoce pod kruszonką, ciasto, lub ciastko, muffinki, budynie itp. Do jedzenia est nas tylko dwoje, więc gdy przygotuję jakieś słodkości to zazwyczaj cieszą przez kilka dni. Zazwyczaj... bo są dni kiedy wyparowują jak kamfora. I w tym momencie pieczenie i gotowanie stają się jeszcze bardziej przyjemne. Dla mnie największym komplementem i satysfakcją jest widok osoby, która zjada- albo raczej wcina- pochłania to co przygotowałam i tylko rozświetlone oczka przytakują: "Taak, Taaak pyszne, pyyyyszne". Od niektórych usłyszę tylko "dobre" i już wiem że potrawa jest na prawdę popisowa. 
Uwielbiam pichcić dla najbliższych, o wiele bardziej niż dla siebie. Gdy jem sama nic mi nie smakuje tak, jak w towarzystwie najbliższych.


Nie myśl drogi czytelniku, że skoro tak wcinamy te słodkości, to pewnie już z kanapy ledwo wstajemy. Wręcz przeciwnie. Cała w tym moja głowa, żeby tak nie było. Słodycze też potrafią być zdrowe i pełnowartościowe, wystarczy je tylko odpowiednio dopieścić.

Gdy myślę o zdrowym odżywianiu przypomina mi się program na Kuchni+  Jamie's Oliver Food Revolution. Myślę że każdy powinien obejrzeć chociaż jeden odcinek. Jakby go opisać w kilku słowach?
Jamie porusza bardzo ważny problem sposobu odżywiania się współczesnego człowieka. Przeciętny Kowalskiemu szkoda czasu na przejmowanie się tym, co je. Ważne żeby zapełniło żołądek i było gotowe szybko, dostępne od ręki i bez wysiłku. Śniadanie w biegu (jeśli w ogóle zjadane), lunch podobnie, po drodze parę zagryzek dających energię z czystego cukru  no i wreszcie kolacja. Obfiiiiita, no bo w końcu prawie nic nie jadłem... trzeba zregenerować jakoś ten organizm. Dajmy mu trochę cukru, żeby było słodko, tłuszczu żeby było przyjemnie no i sól- bo musi być "ze smakiem". Teraz jeszcze kanapa, fotel, telewizor, komputer, ach no i może jedno piwko... relaks. A co za parę lat powie na to nasz organizm? "Ja mam dość, ja wysiadam" 
Wyobraźcie sobie że wasze ciało jest odżywiane śmieciowym jedzeniem, powiedzmy już od przedszkola. Tak na pewno dzieje się w USA i WB. Tam Jamie próbuje wprowadzić rewolucję- rewolucję żywieniową. Wychodzi do szkół, przedszkoli z programem pomocy z zmianie jadłospisu brytyjskich i amerykańskich dzieci. W programie Jamie's Food Revolution widzimy dzieci, które na widok sałatki dostają spazmów, a przy pierwszej próbie połknięcia, wymiotują. Następnie dostrzegamy rodziców, którzy pakują im do śniadaniówek batoniki, czipsy, krakersy i ciasteczka. Nic z tego nie zostało wykonany w domu, więc prawdopodobnie pakują w swoje dzieci kilogramy cukrów, słodzików, tłuszczy, barwników, soli i polepszaczy smaku. 
Na szczęście jest w tym programie dużo optymistycznych wydarzeń, myśli i planów na przyszłość.


Myślimy sobie, czy w Polsce jest aż źle? Nie jest tragicznie, ale popatrzcie na współczesne szkoły. Dzieci co raz częściej zaczynają przypominać te z amerykańskich koszmarów. Jesteśmy na złej drodze.
Czy woje dziecko w prywatnym przedszkolu dobrze się odżywia? Czy w szkolnej stołówce obiady są zdrowe? Widziałam zarówno obiady przedszkolaków jak i te w publicznej szkole. Na dłuższą metę- nie polecam. Dużo cukru, wszystko jest zmielone, rozgotowane i jak najmniejszym kosztem. Nie nazwałabym tego wartościowym jedzeniem. Jeśli ci zależy na zdrowiu twojej pociechy, zainteresuj się co je, gdy ciebie nie ma w pobliżu.


Jamie inspiruje mnie na wiele sposobów. Jego rewolucyjne posunięcia, walka o wartościowe jedzenie dla każdego, a zarazem niesamowite podejście do potraw. jest w nim pełno spontaniczności, smaku, naturalności, miłości, wyczucia i prostoty. To lubię najbardziej. Dzięki niemu jedzenie stało się sexy :)
W poszukiwaniu zdrowych przepisów często zaglądam na jego strony i spisuję przepisy z programów. Dziś przepis z Jamie's Food Revolution Oatmel cookies




Ciasteczka owsiane NR 1.

100 g masła (ja użyłam dobrej margaryny)
3/4 szklanki brązowego cukru ( dla mnie za dużo!- polecam dodać 3-4 łyżki)
1 jajko
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii (nie dodwałam- nie mam)
3/4 szklanki mąki pełnoziarnistej
1/2 łyżeczki sody
1/2 łyżeczki proszku do pierzenia
szczypta soli
1/2 łyżeczki cynamonu
1 1/2 szklanki płatków owsianych (zmieniłam na 1 szklankę płatków i 1/2 szklanki otrąb owsianych)
1/2 szklanki rodzynek

Dodatkowo dodałam: 2 łyżki maku (mogą być tez wiórki kokosowe, sezam, płatki migdałowe)

Rozgrzej piekarnik do 180 C.
Masło o temperaturze pokojowej utrzeć z cukrem za pomocą łyżki lub miksera. Gdy masa już będzie puszysta dodajemy jajko i dokładnie mieszamy.
W drugim naczyniu zmieszaj wszystkie sypkie składniki, oprócz rodzynek i dodaj do masła. Wymieszaj dokładnie, na koniec dodając rodzynki.

Przygotuj blachę wyłożoną papierem do pieczenia. Za pomocą łyżki układamy porcje masy na blaszce nadając im kształt ciastek. Ja używam 2 łyżek zwilżonych zimną wodą- żeby ciasto się mniej do nich przyklejało. Pozostawiamy wolne przynajmniej 2 cm naokoło każdego ciastka. Będą one rosnąć troszkę w gorę, jak i na boki.
Piec 10-15 min. Wystudzić pozostawiając na blaszce i przełożyć delikatnie na talerz, tackę itp.

Jak dodaje Jamie najlepiej smakują z zimnym mlekiem :)

Smacznego!

niedziela, 26 lutego 2012

Lasagne zupełnie nietypowa. Łosoś, szpinak i kasza jaglana.

Piękne słońce za oknem nastraja do ciepłych myśli o wiośnie i spacerach gdy jego promienie muskają delikatnie poliki. Nie mogę się już doczekać wiosny. Wiem, ze to jeszcze miesiąc, ale moje myśli już biegają po łące i zbierają pierwsze truskawki i rzodkieweczki. Czy czujecie podobnie?


Planuję co raz intensywniej, co by przygotować na Wielkanoc. Przygotowuję już wielkanocne kartki pocztowe i ozdobne kieliszki do jajek, więc nie da się tego uniknąć. Na parapecie już rośnie rzeżucha, nie pierwsza i na pewno nie ostatnia w tym roku. Przynajmniej ona daje mi nadzieję, że ta plucha na trawnikach niedługo wyschnie i pojawi się młoda trawka, mlecze, prymulki i ukochane hiacynty, żonkile i szafirki.


W mojej kuchni tez chciała zapanować świeżość- tym razem pod postacią obiadowego eksperymentu. Ku mojej uciesze danie wyszło przepyszne. Następnego dnia cieszyło podniebienie nawet bardziej. Nazwałam te zapiekankę Nietypową Lasagne ze względu na jej warstwicowość, ale wiem, że dalece odbiega od oryginału. Bez obaw, prawdziwa włoska lasagne też się kiedyś tutaj pojawi :) Przejdźmy do przepisu:



Lasagne z łososiem szpinakiem na kaszy jaglanej.

Składniki  na (3 porcje)

1 szklanka kaszy jaglanej
2 duże filety z łososia bez skóry
1 opakowanie mrożonego szpinaku
4 łyżki startego żółtego sera
1 ząbek czosnku
1 mala cebulka
cytryna
bazylia, oregano, pieprz,
sos sojowy
3 łyzki sezamu
1/4 gałki muszkatołowej
oliwa do smażenia

Kaszę przygotować jak w tym przepisie. Do gotowej kaszy dodać starty ser i wymieszać.
Łososia pokroić w dużą kostkę skropić sokiem z cytryny i sosem sojowym, obtoczyć w ziołach i sezamie. Pozostawić na 10-15 minut.
W tym czasie rozmrozić szpinak na rozgrzanej patelni, dusić go dotąd aż odparuje większość wody. Doprawić go do smaku pieprzem, solą, i gałką muszkatołową, dodać rozgnieciony ząbek czosnku i pokrojoną w piórka cebulę.
Łososia smażyć na rozgrzanej patelni przez kilka minut często mieszając. Łosoś powinien być obsmażony z każdej strony, ale jeszcze surowy w środku.
Piekarnik rozgrzewamy do 190 stopni.
Dno formy do zapiekania- ja do lasagne używam keksówki- skropić oliwą i rozsmarować połowę kaszy jaglanej. Na niej ułożyć łososia, następnie cały szpinak. Na wierzchu znów układamy warstwę kaszy. Całość skrapiamy lekko oliwą. Wstawiamy do rozgrzanego piekarnika i zapiekamy przez ok 20-25 minut aż na wierzchu pojawi się lekko zarumieniona, chrupiąca skórka z kaszy. Gotowe!

Do zapiekanki będzie pasował sos czosnkowy, ale także pomidorowy (ew. keczup). Polecam tez łyżkę gęstej śmietany czy jogurtu greckiego. Zapiekanka jest jeszcze smaczniejsza odgrzewana, więc można ją przygotować wcześniej.
Jej struktura jest dość zwarta, więc jak sądzę świetnie spisze się jako danie lunchowe do pudełeczka.

Smacznego!


piątek, 24 lutego 2012

Domowe pesto z rucoli w kilku wersjach

Szybko, szybko już padam z głodu, krzyczy od wejścia do domu ukochana osoba. Co tu przygotować?
 Dobrze na takie okazje mieć w lodówce domowe pesto, albo przynajmniej składniki, do jego przygotowania.

Dla mnie sama przyjemność przygotowywania jedzenia po domowemu jest bardzo satysfakcjonująca. Razem z mamą robimy słynne już nisko słodzone- albo całkiem bez dodatku cukru dżemy i mramolady. W naszej spiżarni wiele jest słoików z marynowanymi buraczkami, dynią, ogórkami, cukiniami, patisonami ( zwanymi przez nałogowych zjadaczy parkinsonami :P ). Zawsze samodzielnie przygotowuję wszystkie sosy do sałatek makaronów i innych potraw. Wierzę że dzięki temu będą o wiele zdrowsze niż te ze słoika.

Niektórzy powiedzą- ale ja nie mam na to czasu... Będę wtedy głośno krzyczeć, że nigdy przygotowanie sosu nie zajmuje mi więcej niż 30 minut. Przeważnie po około 15 minutach sos jest gotowy. Więc, gdy chcemy obiad na szybko- w czasie gotowania makarony, czy ryżu- spokojnie zdążysz ugotować sos. Jest to tylko kwestia prób i oczywiście posiadania uniwersalnych składników w lodowce.

 Co się na pewno przyda? Czosnek, cebula, pulpa pomidorowa lub pomidory w puszce (pelati), oliwki, papryczki chili, pesto, mrożony groszek, lub szpinak, świeże dowolne zioła- bazylia, natka pietruszki, koperek, ruccola, kolendra. Do tego kawałek dowolnego sera (parmezan, cheddar, inny ulubiony, feta, tofu, pleśniowy), albo mięsa (mielone, pierś z kurczaka, indyka), ryby-łosoś świeży lub wędzony, różne białe ryby, anchois w puszce. Wyszło tego dużo- ale nie o to chodzi żeby mieć wszystko w swojej spiżarce- ale chociaż niektórych przedstawicieli powyższej listy.
 Uwielbiam momenty w programach kulinarnych gdy kucharze zaglądają do swojej spiżarni- np. Nigella Lawson, czy Jamie Oliver i inni. Te półki uginające się od mąk, makaronów, fasoli, kasz, przypraw, sosów, przetworów, oliw, puszek. Moja kolekcja nie jest aż taka, ale znajdziecie tam podstawy do przygotowania obiadu, kolacji, deseru- na szybko. Polecam :)

Tradycyjne pesto bazyliowe
(na 180 ml pesto)
2 ząbki czosnku
50 g orzeszków pini
80 g liści bazylii
4 łyżki startego sera parmezan
150 ml oliwy z oliwek extra virgin

Wszystkie składniki oprócz oliwy utrzeć na gładko w moździerzu, lub w malakserze. (tak na pewno jest szybciej :)) Dodawać oliwę cienkim strumieniem ciągle mieszając.
Pesto można użyć od razu dodając je do odsączonego ciepłego makaronu. Resztę przechowywać w lodówce w wysterylizowanym słoiku zalane warstwą oliwy z oliwek. Jego trwałość to 3 tygodnie.




Pesto z ruccoli- zamiast bazylii dodajemy tą samą ilość ruccoli

Pesto z ruccoli i orzeszków ziemnych- zamiast bazylii dodajemy ruccolę, orzeszki pini zastępujemy orzeszkami ziemnymi. najlepiej cale orzeszki obieramy z łupinki i skórki. 

Moje pesto z ruccoli pojawiło się w towarzystwie makaronu rurki (oczywiście al dente), tworząc posiłek prosty, lekkostrawny i co najważniejsze- zdrowy.

Smacznego!

czwartek, 23 lutego 2012

Biała zapiekanka warzywna. Szybkie czyszczenie lodówki.

Pomysł na tę zapiekankę zrodził się, tak jak to często u mnie bywa, z produktów czekających w lodówce.
Zawsze staram się coś pysznego wykombinować z tego co akurat mam pod ręką. W lato po prostu przechadzam się do ogrodu i widzę, co już dziś mogę zjeść i jak mi ślinka pocieknie, koło dyni, jeżynki, czy kwiatów cukinii, to od razu  wiem na co mam ochotę :)
Potrawy na moim stole składają się przeważnie z dużej ilości warzyw, więc zawsze coś w szufladzie pozostaje. Podobnie z serami. Gotuję teraz prawie zawsze dla 2 osób, dla siebie i D., a jak pewnie wiecie czasem przygotowanie mniejszej ilości potraw wiąże się z tym, że coś się marnuje. Otóż nie u mnie :)
Przejdźmy do przepisu

Biała warzywna zapiekanka



Składniki (na ok 3 porcje)
1 rolka ciasta francuskiego
1/2 dużego selera
1/2 kalarepy
1 czarna rzodkiew
2 ząbki czosnku
1/2 średniej cebuli
100 g fety
oliwa z oliwek
sos sojowy
ziarna kolendry
pieprz
żółtko do posmarowania ciasta

Przygotowanie:
 Cebulę pokroić w piórka a czosnek w plasterki.
Warzywa obrać i pokroić w dowolnej wielkości kawałki- kostkę słupki itp.
Piekarnik rozgrzać do 180 stopni.
Przygotować dużą kopertę z folii aluminiowej- by zmieściła i przykryła wszystkie warzywa.
Środek folii skropić oliwą i poukładać wszystkie warzywa. Skropić po wierzchu odrobiną oliwy i sosu sojowego, posypać pieprzem i kolendrą. Zamknąć warzywa w kopercie- czyli szczelnie owinąć folią.
Wstawić na blachę do piekarnika i piec ok 20 minut, aż warzywa trochę zmiękną.
Ciasto francuskie rozwinąć- wyciąć koło o średnicy 4 cm większej niż okrągła forma9 u mnie 22 cm+4). Wyłożyć formę do tart, lub tortownicę tworząc z ciasta 2-3 cm brzeg.
Resztę ciasta zagnieść i rozwałkować na koło o średnicy formy.
Gdy warzywa są już gotowe wyłóż je na ciasto, dodaj pokruszoną fetę- w razie potrzeby przypraw. Przykryj drugim krążkiem ciasta i zlep brzegi.


Ja lubię na zapiekance wyciąć ostrzem noża wzorek- np listki lub kratkę. Można tez po prostu zrobić dziurkę na środku- żeby powietrze miało którędy uciekać. Wierzch zapiekanki posmarować żółtkiem roztrzepanym z łyżką mleka (ale nie jest to konieczne)

Piec w piekarniku w  170 stopniach przez 25-30 min, aż ciasto się zarumieni.

Podawać z lekką sałatka- u mnie ruccola w sosie musztardowo-miodowym.






Smacznego!

środa, 22 lutego 2012

Ribollita z domowym chlebkiem. Pysznie, pożywnie i łatwo.

Zaczytując się w "Apetycznej Panie Dahl"  trafiłam na wspomnienie Sophie na temat ponoć wspaniałej włoskiej zupy. Pewnie niektórzy z was ją znają- nazywa się Robollita. Będąc we Włoszech właściwie zup nie jadłam- ale widziałam na talerzach takie gęste, zawiesiste mikstury o niewiadomym składzie. Przeważnie były to zupy zblenderowane o dziwnym kolorze, więc jakoś nigdy mnie nie zachęciły. Gdybym spotkała Ribollitę... pewnie byłoby inaczej.  Ribollita- oznacza- "ugotowana na nowo". Ja ją gotowałam po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni. Prawdopodobnie nie trafiłam na nią wcześniej bo pochodzi z Toskanii- szczególnie jest uwielbiana we Florencji. Przepisu na owy przysmak musiała szukać w internecie, bo Sophie o nim nie pisze. Wpadłam na dwa: pierwszy po angielsku Jamiego Oliver'a, a drugi na blogu pieprz czy wanilia. Oba były dla mnie bardzo inspirujące, ale oczywiście stworzyłam własną podobną wersję- spolszczoną. Oryginalnie w przepisie używa się cavolo- włoskiej czarnej kapusty- ja zastąpiłam ją pekińską- bo taka właśnie leżała sobie w lodówce :) Przypadkiem kupiłam wcześniej odpowiednią do tego przepisu fasolę borlotti (taka)- w Polsce nazywana fasolą żurawinową.O ile przed gotowaniem wygląda śmiesznie, o tyle ugotowana robi się brązowa :)  Wyczytałam również, że Ribollitę podaje się z czerstwym lub świeżym chlebkiem, więc tym razem udałam się po pomoc do Sophie Dahl i przygotowałam jej chlebek śniadaniowy. Jest w nim coś zaczarowanego. Jest zdrowy, pięknie pachnie i jeszcze lepiej smakuje.
Oto przepisy:


Ribollita z domowym chlebkiem.



200 g fasoli borlotti (lub białej np Jaś)
2 średniej wielkości marchewki
1/2 kapusty pekińskiej (ok 300 g)
1/2 kalarepy
1 cebula
2 ząbki czosnku
3 łodygi selera naciowego
300 ml pulpy pomidorowej
1 mała chili
liść laurowy
oliwa
pieprz, sos sojowy
kilka nasion kopru i kolendry
3 czubate łyżki posiekanego koperku (może być mrożony- ja użyłam odsączonego kopru w zalewie z soli)

Fasolę namoczyć przez noc. Odcedzić i ugotować w nowej wodzie z listkiem laurowym do miękkości (ok 1 godzina). Fasolę znów odcedzić ale zachować co najmniej szklankę płynu z gotowania. Połowę fasoli rozgnieść widelcem, lub zmiksować.
Przygotować warzywa. kapustę drobno pokroić w paski, cebulę i czosnek posiekać, marchewkę pokroić w ćwierć-talarki, kalarepę obrać i pokroić w kostkę, seler naciowy pokroić w cienkie plasterki.

 W garnku rozgrzać oliwę- tyle by pokryła dno. Wrzucić do niej cebulę, czosnek, koper, kolendrę, chili i łyżkę sosu sojowego. Podsmażyć chwilkę na małym ogniu, ciągle mieszając.
Następnie do garnka wrzucić wszystkie warzywa. Przesmażyć przez kilka minut, często mieszając bez dodawania płynów. Następnie dodać szklankę płyny z gotowania i szklankę wody z czajnika. Dusić razem przez ok 15 minut, po czym dodać pulpę pomidorową.  Zupę gotować kolejne 15 minut- aż warzywa będą miękkie po czym dodać fasolę całą i rozgniecioną, dokładnie wymieszać i gotować ok 10 minut.
Przed podaniem dodać koperek - taki jaki macie, ja lubię jego świeży smak, więc dodaję dużo.
Zupę podawać ze świeżym razowym chlebkiem, lub z czerstwym pokrojonym w kostkę, który zalewamy w talerzu gorącą zupą.

Domowy chleb orkiszowo- grahamowy (wg domowego chleba Sophie Dahl)


200 g maki orkiszowej
200 g mąki pszennej graham (lub pełnoziarnistej/ żytniej)
100 g płatków owsianych
1 łyżka suszonych drożdży
1 łyżeczka soli
600 ml cieplej wody
1 łyżka oleju
1 łyżka rozmarynu, kminku
4 łyżki siemienia lnianego

W dużej  misce wymieszaj sypkie składniki i dodaj do nich wodę z olejem. Dokładnie wymieszaj drewnianą łyżką. Przykryj miskę bawełnianą ściereczką i odstaw do wyrośnięcia w ciepłe miejsce aż podwoi objętość. Gdy już wyrośnie ponownie zamieszaj łyżką. Ciasto powróci do poprzedniej objętości, ale właśnie o to chodzi by ponownie rosło.  Przełóż do posmarowanej olejem keksówki (wymiar 23/13/6 cm) i odstaw na 20 minut w ciepłe miejsce. W tym czasie rozgrzej piekarnik do 190 stopni C.

Piecz w piekarniku przez  45- 60 minut. Chlebek jest dobry gdy jego brzegi same odchodzą od foremki a patyczek w niego wbity- suchy.

Chlebek jest przepyszny na śniadanie, pasuje też jako dodatek do zupy. Dodałam do niego rozmarynu i kminku co sprawiło, ze nieziemsko pachnie. Mój  kochany- podobnie jak osobisty muzyk Sophie, od razu go pokochał. Zwłaszcza w wersji z domowym porzeczkowym dżemem. ;)

Na zdjęciu wersja z twarożkiem warzywnym i papryką.




i jeszcze raz z Ribollitą...

Smacznego!

 Bierzemy udział w akcji.

wtorek, 21 lutego 2012

Obiad od serca, czyli krótka opowieść o gnocchi.

Gnocchi, to jedno z ulubionych dan mojej mamy :) Z tymi mięciutkimi, pysznymi kluseczkami wiążą się pewne wspomnienia....


Gdy studiowałam pół roku w pięknej Italii poznałam wiele odmian pasty i pizzy. W naszej studenckiej stołówce można je było skosztować w każdej niemal odmianie. Pamiętam jak dziś, że na pierwszy obiad z moją koleżanką zjadłyśmy po talerzu ravioli i pękałyśmy już w szwach więc deser powędrował za nami do akademika. Zresztą robiłyśmy tak często, bo pełen zestaw obiadowy był dla nas zdecydowanie za duży, a w pewnym sensie służył nam później za kolację a czasem i śniadanie :) No cóż, na emigracji trzeba nauczyć się oszczędności. Niestety nie dysponowałyśmy ani pokaźnym stypendium, ani zapasem pieniędzy od rodziców, więc w czasie obiadów restauracji nie odwiedzaliśmy nigdy. Gdy wypuszczaliśmy się z dala od naszego Turynu, by podziwiać resztę Włoch przygotowywaliśmy coś do jedzenia na własną rękę, albo korzystaliśmy z dobroci pizzerii. Nikt nie odbierze Włochom trofeum za najlepsze pizze, więc narzekać nie mogłam :) Powracając do stołówki, tamtejsza pizza była wprost nieziemska, a lasagne będę chyba pamiętać do końca życia.


W pewnym momencie odwiedzili mnie moi rodzice i tu właśnie zaczyna się historia z gnocchi. Wybraliśmy się nocnym pociągiem do Rzymu. Moja mama będzie te podróż chyba jeszcze dłuuugo wspominać, bo towarzyszyły nam porywcze i pokaźnych rozmiarów donne z Neapolu :) Ja po uspokojeniu sytuacji w przedziale po prostu zasnęłam...


Rzym. Odwiedziłam już to miasto dwa razy. jestem nim oczarowana i mogłabym długo o nim opowiadać, ale skupię się na jedzeniu. Dzięki temu, że w maju we Włoszech jest już na prawdę ciepło nasze pożywienie w czasie dnia stanowiły głównie lody. Och, gdy o nich teraz pomyślę... Pistacjowe, które miały piękny naturalny kolor i niesamowity smak, kasztanowe, gianduja i wiele, wiele innych. Najpiękniejsze we włoskich lodach jest to, że dostajesz ich bardzo dużo. Wybiera się smaki, nie kulki! Te nasze wyskrobywane z trudem kuleczki w najlepszych lodziarniach w Polsce niczym się do nich nie umywają. Spróbujcie zjeść kubeczek z 3 smakami lodów, a gwarantuję, że będziecie najedzeni. Porcja każdego smaku nakładana jest na oko, szpatułką i zawsze jest wielkości co najmniej 2 polskich kulek. Mmmm az się rozmarzyłam...


We Włoszech zaraziłam też mamę miłością do ricotty i właśnie do wspomnianych gnocchi. W ten pamiętny dzień, gdy naszym celem miało być koloseum przygotowaliśmy sobie wałówkę do plecaczka. Z racji, że generalnie w Rzymie nie ma ławeczek, ostatecznie mury i nie mieliśmy gdzie przysiąść na chwilę, więc mini piknik urządziliśmy sobie właśnie w tym wiekowym zabytku. Była to pasta fresca- czyli świeża- gnocchi di patate podgotowane i podsmażone na masełku z odrobiną parmezanu. Jedzone na starożytnych murach, na zimno w ciepłym słonku wyryły się w pamięci na zawsze.
W Polsce zapewne zaraz by nas ktoś "upomniał" mówiąc ładnie, lub wygonił z tymi kluseczkami wbitymi na widelce, ale nie w Italii. Włosi wręcz się do nas serdecznie uśmiechali i wyrażali swoje zadowolenie nad naszym uwielbieniem dla gnocchi w tak zaszczytnym miejscu. Piękne wspomnienia....


Teraz kilka słów o tym dlaczego dzisiaj gnocchi wystąpią w kształcie serca. odpowiedź jest prosta i krótka- z miłości. To było kolejne danie naszej Walentynkowej uczty. Aby nadać im także odpowiedniego koloru dodałam do ziemniaków nieco pulpy pomidorowej, w której również się później zapiekały. Oto przepis:


Gnocchi od serca. Pomidorowe w sosie pomidorowym.



Składniki (2-3 porcje):
1 kg ziemniaków
2 żółtka
ok 5 łyżek pulpy pomidorowej
ok 300 g mąki pszennej
szczypta soli

Sos:
1 szklanka pulpy pomidorowej
sól, pieprz do smaku
oregano i tymianek
ok 30 g startego parmezanu (lub innego ostrego sera)
oliwa z oliwek

Przygotowanie:

Ziemniaki ugotować w mundurkach do miękkości. Obrać i utłuc na gładko. Dodać żółtka, szczyptę soli i pulpę pomidorową. Wymieszać dokładnie i stopniowo dodawać mąkę do momentu gdy ciasto przestanie się kleić. Ja użyłam ok 1.5 szklanki maki, ale zależy to od rodzaju ziemniaków i samej mąki. Ciasto podzielić na 2-3 porcje i z każdej uformować wałek. Odcinać nożem kluseczki wielkości orzecha włoskiego. Następnie każdą kluskę uformować w kulkę i za pomocą trzonka np od łyżeczki zrobić z jednej strony dołek, aby łatwiej było uzyskać kształt serca. Kluseczki odkładać na posypaną mąką stolnicę lub tacę. Gnocchi gotować we wrzącej wodzie z łyżką oliwy przez ok 1 minute od wypłynięcia na powierzchnię. Po czym kluski wybrać łyżką cedzakową i wyłożyć na tacę lub talerze- posmarowane oliwą. Kluseczki czekają na sos.

Gdy ugotujesz już wszystkie gnocchi możesz przygotować sos, chyba że już masz to za sobą  :)
Pulpę pomidorową wlewamy na chwilę do rondelka z 2 łyżkami oliwy. Doprawiamy przyprawami- ja dodaję zawsze dużo oregano, bo uwielbiam jego smak z pomidorami. Jeśli masz czas i ochotę podsmaż wcześniej w tym samym rondelku cebulkę i czosnek, ja tym razem z nich zrezygnowałam.

Rozgrzej piekarnik do 180 stopni a w tym czasie sos pomidorowy lekko się zredukuje. Na dużą blaszkę wylej sos pomidorowy, na którym delikatnie ułożymy gnocchi. Całość posypujemy serem i wstawiamy do piekarnika na maksimum 20 minut.

Gnocchi będą pyszne w towarzystwie prostej mieszanki sałat z winegretem.



Smacznego!

poniedziałek, 20 lutego 2012

Ryż z owocowo orzechowy. Projekt śniadanie!

Moje ulubione śniadanie to biały, gęsty jogurt z wkrojonym świeżym owocem i naturalnym muesli z dużą ilością płatków owsianych, żytnich i orzechów. Najczęściej nic mi więcej do szczęścia nie potrzeba. Ale nuda i powtarzalność są nie w moim stylu, więc często kombinuję tu i ówdzie. Miałam troszkę więcej czasu na przygotowanie pysznego porannego dania niż na co dzień, więc zabrałam się za ryż. Powstała jego słodka wersja jaką zapewne dobrze znacie, tylko w różnych odmianach. Co dziś na na śniadanie u Moniczki?

Ryż owocowo orzechowy. (przepis wegański)



Składniki na 2 osoby:
150 g białego ryżu długoziarnistego
2 szklanki mleka sojowego naturalnego
ziarenka z 1 strąka kardamonu (lub anyżu)
1 pomarańcza i skórka z niej otarta
1 kwaskowe jabłko
1 łyżka masła
4 łyżki posiekanych orzechów włoskich i laskowych 
2-3 łyżki miodu (lub syropu z agawy)

Przygotowanie:
W garnuszku podgrzewamy mleko sojowe z ziarenkami kardamonu. Gdy się zagotuje wrzucamy opłukany ryż. Gotujemy aż ziarenka będą prawie miękkie.
Obieramy i ścieramy ta tarce jabłko. Skraplamy go sokiem z pomarańczy by nie ściemniało.
Z pomarańczy ocieramy skórkę i dodajemy ja do gotującego się ryżu. Wycinamy miąższ pomarańczy- najlepiej bez białych błonek.
Orzechy prażymy przez kilka minut na suchej rozgrzanej patelni.
Gdy ryż jest już al dente dodajemy do niego starte jabłka, cząstki pomarańczy i miód. Dusimy na bardzo małym ogniu jeszcze przez kilka minut.
Gdy ryż jest już miękki wykładamy go do salaterek i posypujemy orzechami. Kto woli słodsze danie może jeszcze polać całość miodem.
Gotowe.

Do tego dania  zamiast kardamonu można użyć gwiazdkę  anyżu, kwiaty kardamonu, laskę cynamonu, czy ekstrakt waniliowy. Owoce można zmieniać na takie jakie mamy pod ręką- wiśnie, truskawki, porzeczki, jagody, brzoskwinie, morele. Myślę że idealnie będzie również pasował mix suszonych śliwek, moreli i fig uprzednio namoczonych. Orzechy też traktujmy dość dowolnie. Mleko sojowe naturalne- można zastąpić smakowym, lub zwykłym krowim, wg preferencji.

Całość gotowa jest w ok 20 minut. Znika bardzo szybko, szczególnie w towarzystwie porannego cappuccino.

Smacznego!

niedziela, 19 lutego 2012

Knedle, knedliczki w wydaniu polsko- czeskim

W jeden z ostatnich dni roku 2011 odwiedziliśmy w dwie pary najwyższą górę w okolicy Roznova. Było to nasze drugie podejście, bo pierwsze "samochodowe" zakończyło się klęską ze względu na śnieg oblodzenie i brak napędu na 4 koła i brak łańcuchów na kołach. teraz się z tego śmiejemy, ale przez chwilę zupełnie nie było nam do śmiechu. No ale udało nam się zdobyć górę Radhost wjeżdżając uprzednio wyciągiem krzesełkowym na Pustevny. Po drodze uraczyliśmy się niesamowitą i idealną w warunkach zimowych gorącą Medoviną i ruszyliśmy na szczyt kilkukilometrowym szlakiem wiodącym po szczytach gór. W międzyczasie pozdrowiliśmy bożka pogańskiego Radegasta, na cześć którego na Morawach powstaje piwo Radegast. Ku naszemu zdziwieniu mijały nas niesamowite ilości berneńskich psów pasterskich z ich właścicielami. Zgodnie z naszymi podejrzeniami wielbiciele tej rasy mieli tego dnia specjalne spotkanie połączone ze spacerem właśnie na tej górze. Na końcu szlaku czekała na nas nie lada gratka. Na szczycie Radhosta znajduje się bowiem nie tylko zabytkowa cerkiew i pomnik Świętych Cyryla i Metodego, ale także schronisko ze smakowitą restauracją na parterze. jak zawsze było tam mnóstwo głodnych piechurów, ale znaleźliśmy dla siebie jakiś mały kącik. Na stołach naszych sąsiadów królowało mięsiwo, a jakże... U nas pojawił się smażony ser w 3 odmianach- np pyszna czeska Niva i nieodłączne hranolky (czyli frytki) lub dukaty (ziemniaki panierowane smażone w plasterkach) 
Ja oczywiście musiałam czekać najdłużej... czyli jakieś 40 minut, no ale warto było. na moim talerzu pojawił się Knedlik s povidly a makem s vanilovym pudingem. Pychota. W Czechach na moim talerzu pojawił się jeden wieeelki knedlik, ale ja wolałam upichcić kilka mniejszych. W poszukiwaniu przepisu na tę potrawę trafiłam na magazyn wydawany przez czeski supermarket- którego jakością niejedna osoba by się zdziwiła. Po czym parę dni później zobaczyłam podobny przepis w świątecznym wydaniu magazynu Kuchnia. Zmiksowałam oba przepisy i dzielę się wynikami:

Knedle z powidłami śliwkowymi i makiem



Składniki (na ok 10 sztuk- 2 głodne osoby):
200 g półgrubej mąki pszennej ( np. Krupczatki)
100 g zwykłej mąki pszennej
15 g świeżych drożdży
2 łyżki cukru
150 ml letniego mleka
50 g margaryny (lub masła)
2 żółtka
ok 200 g powideł śliwkowych (najlepiej domowych)
łyżeczka cynamonu
40 g sparzonego maku,
1 łyżka miodu

Przygotowanie:
Drożdże ucieramy z cukrem i mieszamy z letnim mlekiem. Ja tym razem użyłam sojowego ( ze względu na nietolerancję krowiego). Odstawiamy na 15 minut w cieple miejsce. W misce lub na stolnicy mieszamy mąki ze szczyptą soli, dodajemy żółtka i roztopiona margarynę oraz mleko z drożdżami. Wyrabiamy ręcznie ok 15 minut. Ja przez 5 minut wyrabiałam w misce za pomocą miksera, a potem kolejne 5 minut ręcznie na stolnicy. moje ciasto w ogóle się nie kleiło, więc nie musiałam dodawać mąki.
Odstawiamy ciasto na 15 minut w cieple miejsce.
Przygotowujemy powidła śliwkowe zmieszane z łyżeczką cynamonu. Mak zalewamy wrzątkiem i po kilku minutach odsączamy i mieszamy z miodem.
Przygotowujemy szerokie sito na którym będziemy gotować knedle na parze. Ja użyłam szerokiego naczynia do gotowania na parze, które wyłożyłam bandażem, by kluski się do niego nie przykleiły.
Ciasto, po upływie 15 minut dzielimy na 8- 10 porcji. Mi wyszło 10 knedlików. Przykrywamy je ściereczką by nie wysychały. Każdą porcję ciasta jeszcze przez chwilę ugniatamy i rozciągamy na okrągły placuszek. na środku kładziemy łyżkę powideł i zlepiamy dokładnie. podobnie jak pączki. Gotowy knedel obtaczamy w maku i układamy na sicie. Można to robić w okolicach piekarnika, kuchenki itp. Ważne żeby knedliki nadal miały cieplutko. Powtarzamy czynności  przy wszystkich knedlach. Gdy już cale sito się zapełni (można też użyć dwóch na dwa garnki), pozwalamy im jeszcze przez 10 minut odpocząć.
Wstawiamy sito na naczynie z wodą i gotujemy knedle pod przykryciem, na parze przez ok 15 minut. Knedle mocno rosną, więc trzeba uważać by pokrywka ich nie dotykała.

Ugotowane knedle wykładamy delikatnie na talerze. Można je śmiało podać z gęstą śmietaną, serkiem mascarpone, czy z sosem budyniowym (1 opakowanie budyniu przygotowane z większą niż na opakowaniu ilością mleka, ok 700 ml.). Na pewno Knedlik będzie się czul najlepiej w towarzystwie czeskiego piwa :) 
Polecam serdecznie.
Smacznego!

sobota, 18 lutego 2012

Babeczki Brownie z fantazyjnym kremem

W poszukiwaniu przepisów nadal zaczytuję się i przeglądam magazyn Kuchnia. Z racji obecności na "kuchniowym" blogu korzystam także z przepisów dostępnych on-line.
W przeddzień Walentynek poszukiwałam pomysłów na romantyczny, prosty deser.W końcu zdecydowałam się na inny deser, który na pewno niedługo pojawi się na blogu, ale z racji czekoladowego weekendu i nieustającej miłości opiekłam czekoladowe słodkości na dobry początek lenistwa.   Bardzo przypadł mi do gustu przepis na Babeczki red Velvet zwłaszcza ze względu na ich przepiękny wygląd. Z drugiej strony miałam ochotę na coś jeszcze bardziej czekoladowego. Poza tym gdy gotuję dla mojego ukochanego nie mogę używać mleka, maślanki, śmietany itp. Stąd powstała kombinacja dwóch przepisów.
Skorzystałam z przepisu na krem do babeczek Red Velvet, natomiast same muffinki przeobraziły się w Babeczki Brownie. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie starała się przekształcić babeczek w odrobinę zdrowszą wersję. Oto mój przepis:

Babeczki Brownie z fantazyjnym kremem



Składniki na brownie:
100 g margaryny
90 g gorzkiej czekolady
3/4 szklanki brązowego cukru
4 jajka (M)
1 łyżka suszonego chili
1 szklanka mąki graham
3 łyżki kakao
1 szklanka dropsów czekoladowych (lub posiekanej czekolady deserowej)

Składniki na krem:
150 g. kremowego twarożku (np philadelphia lub Bieluch)
2 czubate łyżki margaryny
1 szklanka cukru pudru
szczypta barwnika czerwonego i zielonego (w proszku)

Sposób przygotowania:
Mieszamy w naczyniu mąkę kakao i chili.
Przygotowujemy miskę która można wstawić do kąpieli wodnej. Rozpuszczamy w niej masło z czekoladą. Zestawiamy z ognia i dalej ubijamy z cukrem przez kilka minut. Wbijamy po jednym jajku stale mieszając. Wsypujemy sypkie składniki i  mieszamy  aż składniki dobrze się połączą mikserem na bardzo wolnych obrotach. Dorzucamy dropsy czekoladowe, lub posiekana czekoladę i mieszamy już łyżką.
Przygotowujemy formę do mufinek wyłożona papilotkami, lub silikonowe foremki do mufinek. Wypełniamy papilotki do 3/4 wysokości. Mufinki urosną, ale niewiele. Pieczemy 25 minut w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni- do suchego patyczka. Studzimy na kratce kuchennej.
Przygotowujemy krem:
Na początku ucieramy twarożek z cukrem i margaryną. Jeśli masa jest zbyt płynna trzeba dodać jeszcze 2-3 łyżki cukru pudru. Dzielimy masę na 2 części. Dodajemy do jednej zielony a do drugiej czerwony barwnik i mieszamy dokładnie.
Ostudzone babeczki dekorujemy kremami za pomocą rękawa cukierniczego i odstawiamy na godzinę w chłodne miejsce, by krem dobrze zastygł.
Jeśli macie ochotę na totalnie czekoladowy zawrót głowy, zamiast przygotowywać krem, po prostu polejcie brownies czekoladą rozpuszczoną z odrobiną mleka lub śmietany... Pycha.

 Gotowe!




Smacznego!

czwartek, 16 lutego 2012

Krem z czerwonej soczewicy z azjatycka nutą. Walentynkowe pierwsze danie.

Walentynki... Od kilku lat zależy mi by walentynki były w pewien sposób wyjątkowe. Pamiętam, że w zeszłym roku na obiad jedliśmy Linguini di Barolo z suszonymi pomidorami i czarnymi oliwkami Na deser na pewno był zapiekany mus czekoladowy z bitą śmietaną  i Fragolino.

W tym roku jako pierwsze danie pojawił się krem z soczewicy. nadal staram się by nasze jedzenie było zdrowe i pełnowartościowe. Czerwona soczewica dawno nie gościła na naszym stole, a że jest bardzo zdrowa i do tego ma kolor czerwony :) pasowała mi tutaj idealnie. Dodałam do kremu rozgrzewającą azjatycką nutkę. oto przepis:

Krem z czerwonej soczewicy z azjatycka nutą.



Składniki:
1 szklanka czerwonej soczewicy
1 duża marchewka
1 mała cebulka
2 cm kawałek imbiru
trawa cytrynowa (niekoniecznie)
pół puszki pomidorów pelati razem z zalewą
pół łyżeczki ziaren kolendry
łyżka sosu sojowego
kilka kropel tabasco (niekoniecznie)
pieprz do smaku
orzeszki pini lub płatki migdałowe
2 łyżki oliwy z oliwek
1 litr wody

Przygotowanie:

Zaczynamy od przygotowania warzyw. Cebulę obrać i drobno pokroić, marchew obrać cieniutko i pokroić w kostkę. Imbir obrać za pomocą łyżeczki (to najprostszy sposób) i pokroić w kostkę. Trawę cytrynową przekroić na pół. W garnku z nieprzywierającą powłoką rozgrzać oliwę, wrzucić do niej cebulę i kolendrę. Podsmażyć chwilę i dodać marchewkę, sos sojowy, imbir i trawę cytrynową. Podsmażyć kilka minut często mieszając. Do garnka wrzucić soczewicę i dolać połowę wody. Gotować około 15 minut aż soczewica zmięknie i wchłonie większość wody. Dodać pomidory z puszki, zdjąć z ognia i zmiksować w blenderze. Doprawić do smaku pieprzem sosem sojowym i tabasco. Dodać tyle wody by osiągnąć pożądaną konsystencję i ponownie zagotować.
Podawać posypane prażonymi orzeszkami pini lub płatkami migdałowymi, garstką parmezanu i świeżym chlebkiem. U mnie gościł przepyszny chleb żytni z siemieniem na zakwasie Gotowe!
Zapach i smak tej zupy na pewno pobudzi wasze zmysły.

Na naszym obiedzie pojawiła się nawet piękna czerwona róża od mojego ukochanego...
Smacznego!